Nasz Absolwent - prof. Jan Boczek

Prof. dr hab. Jan Boczek zrodlo: acarology.pl

Jubileusz 200-lecia Szkoły jest okazją do zaprezentowania społeczności lokalnej dokonań byłych uczniów. Jednym z  najwybitniejszych absolwentów Szkoły Podstawowej w Zakliczynie jest prof. Jan Boczek, który zgodził się objąć honorowym patronatem jubileuszowe uroczystości.

Prof. dr hab. Jan Boczek urodził się  23 stycznia 1927 roku w Faściszowej. Jest najwybitniejszym polskim akarologiem, czyli specjalistą zajmującym się naukowym badaniem roztoczy, obszernego i zróżnicowanego gatunkowo rzędu drobnych pajęczaków. Opisał lub był współautorem opisu 35 nowych rodzajów oraz 229 gatunków nieznanych wcześniej szpecieli. Prowadził także badania nad możliwością ich wykorzystania do biologicznego zwalczania chwastów. Drugim ważnym obszarem zainteresowań naukowych profesora są badania nad szkodnikami produktów żywnościowych i przechowalnianych. W tej dziedzinie wykonał on wiele cennych badań nad bionomią (popularnie określenie połączonych badań biologicznych i ekonomicznych), ekologią i gospodarczym znaczeniem wspomnianych szkodników. Dorobek naukowy prof. Jana Boczka obejmuje ponad 350 publikacji, z czego 178 to oryginalne prace naukowe. Napisał samodzielnie lub był współautorem 21 książek i podręczników oraz 147 komunikatów naukowych i prac popularnonaukowych. Pod jego kierunkiem powstało 168 prac magisterskich oraz 28 doktorskich. Przewód doktorski prowadzili u prof. Boczka przyszli profesorowie z Chin, Tajlandii, Bułgarii, Egiptu a jego nazwiskiem nazwano gatunki pajęczaków. Uczony z Węgier i uczona z Jugosławii opisali dwa nowe rodzaje pajęczaków i nazwali je odpowiednio: Boczekella i Boczekiana, ponadto trzy gatunki pajęczaków nazwali boczeki.

Profesor,  mimo zaproszenia, niestety nie będzie w stanie wziąć udziału w uroczystościach. W liście skierowanym do społeczności szkolnej podziękował za zaproszenie, napisał  kilka słów o sobie oraz  przybliżył swoje dokonania naukowe.

18.09.2017r.

Urodziłem się w drewnianym domu w Faściszowej 21 stycznia 1927 r., jednak w dokumentach zapisano, że 23 stycznia, gdyż w tym dniu wypadała pierwsza rocznica ślubu moich rodziców. Dom ten zbudowany został w 1870 r. i stoi do dnia dzisiejszego. Obecnie mieszka w nim moja bratowa. Do budowy tego domu użyto podobno drzewa jesionowego pochodzącego z południowego stoku z Janowic, jednak budowniczy postawili go bez fundamentów. Stał on na gruncie, co spowodowało, że pojawił się w nim grzyb. Do dnia dzisiejszego, mimo tego, że mój Ojciec dobudował fundamenty,  jest w nim  wyczuwalny charakterystyczny, nieprzyjemny zapach grzyba.

Moje dzieciństwo przypadło na czasy ogromnego kryzysu. Wyjątkowo ciężkie były zwłaszcza lata 1929-1933. W tym czasie bezrobocie sięgało ponad 50 %, a utrzymywanie się z rolnictwa było niezwykle trudne, bowiem bardzo drogie były środki produkcji (nawozy, materiały siewne, najprostsze maszyny rolnicze), a uzyskane plony nie przynosiły wielkich zysków. 

Moja babcia po mieczu, z domu Julia Wrońska, pochodziła ze Starego Sącza. Urodziła ona 12 dzieci. Niestety troje niemowląt zmarło. Miała 6 córek i 3 synów. Jej gospodarstwo liczyło początkowo ok.35 ha, ale z biegiem lat kurczyło się, gdyż trzeba było wywianować córki, odcinając dla każdej kawałek pola. Córki powychodziły za mąż i urodziły wiele dzieci. Najstarszy z jej synów - Józef ożenił się z biedną dziewczyną z Faściszowej, której rodzice nie akceptowali. Zdarzało mu się „popijać” i dlatego otrzymał najgorszy kawałek pola znajdujący się blisko Brzozowej, daleko od drogi. Obrażony, postanowił więc wyjechać wraz z żoną i dzieckiem do Ameryki, mimo, że nie znał języka angielskiego. Za oceanem musiał ciężko pracować fizycznie w fabryce części samochodowych w Cleveland, gdyż nie miał żadnego wykształcenia. Wspólnie z żoną wychował sześcioro dzieci, które też pokończyły tylko szkołę podstawową. Jedynie drugi syn, Franek, skończył Akademię Rolniczą w Dublanach. W latach 1913-1916 był inżynierem, dyrektorem Spółdzielni "Sierp" w Gorlicach, a potem dyrektorem Krakowskiej Izby Rolniczej i w tym czasie zarabiał 1000 zł miesięcznie, tyle co profesor na uczelni czy pułkownik.

Trzeci syn mojej babci, mój Ojciec Władysław, przez dwa lata przebywał we Włoszech, nad Piawą, będąc w wojsku austriackim. Tam nabawił się malarii. Kilka lat później już w niepodległej Polsce został ponownie wcielony do wojska i spędził zimę przełomu lat 1919/1920 (czasy tzw. "Cudu nad Wisłą") w okopach pod Gorlicami, walcząc z bolszewikami o wschodnią granicę Polski – o Lwów i Przemyśl. Był schorowany. Odziedziczył ojcowiznę z pozostałymi około 10 ha ziemi. Po śmierci Jana Boczka, jego ojca, a mojego dziadka, w 1925 r. poznał na jarmarku w Zakliczynie 16 - letnią Zofię Gąsior z Rzepiennika, która niedługo później została jego żoną.

W 1914 roku mój Dziadek ze strony Mamy został powołany do wojska i niestety podczas I wojny światowej zaginął. Zostawił w Rzepienniku z żoną czwórkę dzieci. W 1916 r. w mojej Babci Marii zakochał się uroczy, inteligentny Henryk Zaprzałka i zaproponował jej małżeństwo. Babcia również darzyła uczuciem Henryka, jednakże nie mając żadnego znaku życia od swojego męża, który zaginął na froncie, początkowo odrzucała propozycje mężczyzny. Jednak ten rozwiał jej wątpliwości, obiecując, że jeśli wróci Władysław – pierwszy mąż mojej Babci, odejdzie. Oboje, jak się później okazało, żyli długo i szczęśliwie. Henryk był moim chrzestnym ojcem i wspaniałym dziadkiem. 

Do szkoły poszedłem jako siedmiolatek w 1934 roku. Szkołą, do której uczęszczałem, była niewielka chałupinka w Faściszowej, w której znajdował się jeden dość duży pokój. Przed południem miały tam lekcje wspólnie dzieci z 1 i 2 klasy, a po południu z 3 i 4. Nauczyciel p. Plichta przyjeżdżał do szkoły konikiem z Gwoźdźca. W czasie zajęć konik ten pasał się na łące koło budynku szkolnego. Ponieważ w tym czasie klasa czwarta dzieliła się na „niższą” i „wyższą”, dlatego nauka w  szkole podstawowej trwała pięć lat. Czwartą klasę ukończyłem więc w 1939 roku. Następnie, mimo wojny, rozpocząłem naukę w klasie piątej w Zakliczynie. Pamiętam, że niedługo po początku nowego roku szkolnego musieliśmy oddać podręczniki do języka polskiego i historii i zaczęliśmy uczyć się języka niemieckiego. Pamiętam też, że codziennie rano w bramie szkoły, na rynku w Zakliczynie witał dzieci dyrektor Grela. Nie wszystkich jednak wpuszczał. Był volksdeutschem i szybko wyjechał z Zakliczyna.

Do szkoły chodziłem pieszo, gdyż nie było autobusów ani nawet koni, bo Niemcy zabierali je mieszkańcom. Do Zakliczyna musiałem codziennie przebywać odległość 4 kilometrów. Z racji tego, iż ksiądz, który uczył nas religii wymagał od nas uczestnictwa w roratach i spowiadania się przez kolejnych dziewięć pierwszych piątków, a także służenia do mszy, często  musiałem wychodzić z domu bardzo wcześnie, gdy na dworze panowała jeszcze ciemność. Byłem szczęśliwy, jeśli przed wyjściem z domu dostałem od mamy 5 groszy. Wtedy w czasie dużej przerwy biegłem przez rynek po schodkach do piekarni u Żyda i kupowałem bułkę, która smakowała wyśmienicie.

U nas w domu w Faściszowej w czasie okupacji ukrywał się kuzyn Mamy, który był księdzem. Czasem odprawiał mszę w zamkniętym kościele i ja mu służyłem do mszy. Poszukiwało go gestapo, gdyż wyspowiadał partyzantów. Ukrywanie kogoś, kto był poszukiwany było bardzo ryzykowne -  groziła za to kara śmierci.

Klasę siódmą w szkole w Zakliczynie skończyłem w 1942 r. Jedyną możliwością kontynuowania nauki było uczęszczanie do dwuletniej Szkoły Handlowej w Tarnowie. Ukończyłem więc ją w 1944 roku. Uczyłem się tam m. in.: kaligrafii, maszynopisania, reklamy czy stenografii (którą do dziś pamiętam i niekiedy wykorzystuję). Mieszkałem w budynku straży pożarnej na ulicy Brodzińskiego, u jakichś państwa. Płaciła im za to moja mama, przychodząc do nich 30 km pieszo i przynosząc im świeżo upieczony przez siebie chleb, masło lub inne produkty wiejskie. Również i ja niejednokrotnie musiałem pokonać pieszo te 30 kilometrów.

Po skończeniu nauki, wróciłem do gospodarstwa Ojca. Tam pasałem krowy i pilnowałem koni mielących nocą w kieracie zboże na mąkę. Podczas tzw. świniobicia pilnowałem drogi, sprawdzając, czy nie nadjeżdżają Niemcy, bowiem za to groziła kara śmierci. W tym czasie wieczorami uczyłem się historii, języka polskiego i niemieckiego na prywatnych lekcjach w Zakliczynie u magistra Władysława Kowala. Ze strachu przed łapankami chodziłem na te lekcje polami przez Kończyska i często zostawałem na noc w Zakliczynie u cioci Julci. Często także nie spałem w domu, tylko w sianie, w stodole. Niemcy wyłapywali bowiem młodych ludzi i wysyłali na roboty do Niemiec. Ponieważ urodziłem się w styczniu 1927 roku, a nie w grudniu 1926, na szczęście uniknąłem w roku 1945 pójścia do Baudienstu. Zabierano tam wszystkich chłopców od 18 – go roku życia. Musieli ciężko pracować 12 godzin przy budowie dróg i przebywali okropnych warunkach.

W styczniu 1945 udałem się z mamą pieszo do Tarnowa i zdałem egzamin do dwuletniego III Liceum w Tarnowie. Ukończyłem je w 1946, kiedy to zdałem najpierw małą, a potem dużą maturę. Następnie rozpocząłem studia na Uniwersytecie Jagiellońskim  na kierunku biologia. Na roku było 500 studentów. Wielu z nich chciało tylko douczyć się chemii, fizyki czy biologii i ponownie zdawać na medycynę. Ja również podjąłem próbę dostania się na dentystykę w Łodzi, ale, jak się później okazało, na szczęście nie udało mi się to. Na biologii miałem bardzo interesujące zajęcia z entomologii (nauki o owadach) i spotkałem wspaniałych profesorów, takich jak choćby Z. Kawecki, S. Smreczyński, J. Zaćwilichowski. W 1951 r. uzyskałem jako drugi na roku magisterium i zacząłem pracować na Wyższej Szkole Pedagogicznej w Krakowie (1 rok),  a następnie w 1952 r. w Instytucie Ochrony Roślin w Puławach. W 1958 wyjechałem na stypendium Rockefellera do USA. Wtedy poznałem rodzinę nieżyjącego już niestety stryja Józefa w Cleveland, w Ohio: cztery stryjeczne siostry i jednego stryjecznego brata Józka. Chciał on, abym został w USA, obiecując, że mi pomoże w urządzeniu się, jednak mnie to mnie kompletnie nie interesowało. Jego małżonka nie pracowała zawodowo, zajmowała się wychowywaniem wnuków. Mimo tego, że w Stanach Zjednoczonych przebywała przez 42 lata, bardzo słabo mówiła po angielsku. Dwie moje kuzynki były bezdzietne. Poprosiły mnie więc o przysłanie sierot z Polski, którymi by się mogły zaopiekować.  W 1961 roku wysłałem im troje dzieci (2 chłopców – dwu- i czterolatka oraz siedmioletnią dziewczynkę), które później odwiedzałem. Ich losy śledzę do dzisiaj.

Od 1960 roku  pracuję w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie. Otrzymałem szereg wyróżnień i medali, m.in.: Medal Edukacji Narodowej, Zasłużony dla rolnictwa, Krzyże – Kawalerski i Oficerski Odrodzenia Polski. Ponadto byłem trzykrotnym stypendystą naukowym, mam 27 nagród za pracę naukową, dydaktyczną i organizacyjną od władz uczelni i ministerstw. Ukoronowaniem mojej długoletniej etatowej pracy w SGGW było nadanie mi w 1997 roku tytułu doktora honoris causa. Drugi doktorat honoris causa otrzymałem w 2006 roku w Akademii Rolniczej w Krakowie. W swojej pracy naukowej „dorobiłem się”  jako promotor 26 doktorów. Przez 32 lata kierowałem Katedrą Entomologii Stosowanej, którą stworzyłem. Mimo tego, że od 20 lat jestem na emeryturze, to bywam na uczelni regularnie i staram się w mniejszym lub większym stopniu uczestniczyć w pracach mojego Instytutu.

W latach 1945-1952 Polska sprowadziła z USA na kredyt duże ilości zbóż i pasz, przez długi czas nie nie mogła spłacać długu. Ministerstwo Rolnictwa USA zgodziło się, abyśmy pożyczkę odpracowywali naukowo. Z tego powodu przez 32 lata uczestniczyłem w badaniach z zakresu entomologii i akarologii, kierując 9 tematami, mającymi duże znaczenia dla obu krajów. Dzięki temu pracowałem więc częściowo dla Ministerstwa Rolnictwa USA, a przy okazji zwiedziłem świat.

Jan Boczek

następny artykuł »